ZBW
Dołączył: 17 Sty 2010
Posty: 313
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz
|
|
Dzień Dobry (takie polskie ALOHA)
ciąg dalszy
(str.148)
„Wróciłem do Nowego Jorku zdecydowanie spokojniejszy i w pogodniejszym nastroju. (...) Kropelki okazały się magiczne; moje zainteresowanie homeopatia wzrosło. Wszystko, co miało coś wspólnego z tym rodzajem medycyny, zdawało się przeczyć rozumowi i zdrowemu rozsądkowi, jednak coraz bardziej mnie fascynowało. A przede wszystkim nie było agresywne.
Zaczynały się pojawiać pytania: Czy „remedium”, które tak dobrze zadziałało na mój humor, może też coś zrobić dla raka? Czy kropelki mogą stymulować moją siłę witalną i przywrócić równowagę oraz mądrość oszalałemu systemowi odpornościowemu? Wszystkie terapie zalecone przez naprawiaczy miały wyniszczające i groźne skutki uboczne. Metody homeopatyczne były całkowicie nieszkodliwe.
Wiedziałem, że nie mam czasu na eksperymenty z magią, ale wątpliwości dotyczące radioterapii, którą powinienem właśnie zacząć, jednak się pojawiły. Zastanawiałem się, czy za dwieście lat również naprawiacze z MSKCC [Memorial Sloan-Kettering Cancer Center] nie będą postrzegani jako prymitywni, a ich metody jako męczarnie, które na dłuższą metę przynoszą wśród pacjentów więcej ofiar niż wyzdrowień. Zacząłem czytać na temat homeopatii i uświadomiłem sobie, że narodziła się na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku z poczucia odrazy do sposobu, w jaki traktowano chorych: przetrzymywanych w łóżkach i poddawanych prawdziwym torturom, polegającym głownie na upuszczaniu krwi i stosowaniu środków przeczyszczających.
Przez prawie piętnaście wieków medycyna opierała się na przekonaniu, że choroba wywoływana jest przez trucizny, opisywane często jako „humory”, które miały być usunięte z organizmu za pomocą wszelkich możliwych środków: nie tylko przez naturalne narządy wydalania, ale również metodami sztucznymi. Do najczęściej stosowanych należało upuszczanie krwi, powierzane przykładanym do różnych części ciała pijawkom. Kiedy myślimy o tym dzisiaj, przechodzi nas dreszcz, ale tak wyglądała nauka medyczna jeszcze dwieście lat temu.
(...)
To właśnie wówczas Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz o wykształceniu także chemicznym, urodzony w Miśni w Saksonii w 1755 roku, wzburzony sposobem, w jakim przedstawiciele jego profesji traktują pacjentów, pomyślał, żeby odwrócić całe podejście do choroby. Hamując zabójcze praktyki starej medycyny, Hahnemann ocalił bardzo wielu ludzi i to miałoby być – w opinii jego krytyków – jedyną zasługą homeopatii. Chodziło oczywiście o wiele więcej.
Hahnemann był uważnym obserwatorem natury, prawdziwym uczonym. Zauważył na przykład, że pojawienie się u pacjenta jakiejś nowej choroby leczyło go czasami ze starej. Powrócił zatem do badania zasady znanej wielu ludom w przeszłości: leczenia jednego czymś innym, podobnym. Znał ja już Hipokrates w Grecji w czwartym wieku przed Chrystusem, powrócił do niej Paracelsus w okresie odrodzenia, stosowali ją Chińczycy, Majowie i Indianie. W Indiach wciąż stanowi część tradycji ajurwedycznej, a wszyscy Hindusi znają historię Bhimy, jednego z bohaterów Mahabharaty, który ratuje się przed otruciem, pozwalając się ukąsić jadowitemu wężowi.
Pierwszy eksperyment Hahnemann przeprowadził na samym sobie. Odkrył, ze wyciąg z kory drzewa chinowego wywołuje u człowieka takie same objawy jak malaria. Zauważył, że podanie niewielkich dawek tego ekstraktu osobie zarażonej malarią prowadzi do jej wyzdrowienia. Wniosek był oczywisty: aplikując małą ilość „choroby”, wywołuje się jej objawy, a tym samym stymuluje się organizm do obrony i zdrowienia. Nie jest to wcale bezsensowne: szczepionki, które uważamy dziś za coś oczywistego, działają dokładnie w ten sposób. Być może tak właśnie funkcjonuje dziwny system, za pomocą którego ludność plemienna w Gudźaracie w Indiach leczy wodowstręt: ludzie wyjmują kleszcze z sierści psa, który ich pogryzł, i wypijają je z odrobiną wody.
W przypadku Hahnemanna chodziło o zbadanie – przy wykorzystaniu nieograniczonej farmakopei, będącej w dyspozycji natury – jakie „objawy” jest w stanie wywołać element zwierzęcy, roślinny lub mineralny. Odkrycie, jaki składnik wywołuje dane objawy, oznaczać mogło znalezienie nowego remedium.
W przedsięwzięciu tym pomogli Hahnemannowi najpierw krewni, a potem również wolontariusze. Każdy z nich, po zażyciu minimalnej dawki jakiegoś ekstraktu, miał prowadzić szczegółowe zapiski dotyczące swoich reakcji – nie tylko fizycznych, ale także emocjonalnych. Z zebranego materiału Hahnemann wysnuł ważną konstatację, że każda osoba inaczej reaguje na to wszystko, co się jej przydarza, łącznie z chorobą: zarówno pojawiającą się samoistnie, jak i wywołaną jakąś substancja. Co prawda każda choroba powoduje pewne objawy wspólne dla wszystkich, ale nie wszystkie symptomy tej samej choroby są jednakowe u każdej osoby. Dziej się tak, ponieważ każdy z nas ma swój własny, jedyny i niepowtarzalny sposób reagowania.
„Każdy chory cierpi na chorobę, która nie ma nazwy i nie objawiła się nigdy wcześniej ani nie objawi nigdy później w taki sam sposób i w takich samych okolicznościach” - pisał Hahnemann. Stąd rodzi się podstawowa zasada homeopatii: zajmować się chorym, jego objawami, jego odczuwaniem choroby, a nie choroba samą w sobie. Wiele osób może boleć głowa, jednak każdą z nich z innego powodu. Aspiryna może usunąć ten objaw u wszystkich, ale każdy zostanie ze swoim powodem, który wywołał ból. I powód ten, prędzej czy później, znajdzie inne sposoby, aby się ujawnić.
Dla lekarza homeopaty bardzo ważne jest zrozumienie pacjenta. Dlatego musi go uważnie obserwować i słuchać. Słowa, jakich pacjent używa, opisując swój stan, swoje objawy – szczególnie te nietypowe – są dużo ważniejsze od obiektywnych oznak pozostawianych przez chorobę. Wygląd osoby, jej nawyki, upodobania żywieniowe czy nastroje mają zasadnicze znaczenie dla homeopatycznego określenia samej osoby.
To właśnie czytając o Hahnemannie i jego badaniach, zrozumiałem rozumowanie Mangiafuoco w przypadku mojej osoby. Uznając za szczególnie znaczący fakt, że oglądam świat jakby przez kalejdoskop, ocenił mnie jako osobę chwiejna, której emocje równie łatwo się rozpalają, co stygną, gotową zapłonąć jak fosfor i zaraz potem zgasnąć. Przyjął jednak również z powagą moje pragnienie, aby ten kalejdoskop kontrolować. Byłem zatem dla niego osobowością „fosforową”, ale także osobą stąpającą twardo po ziemi, czyli zgodnie z terminologia homeopatyczną - „wapienną”. Stąd remedium, które mi przepisał. Idąc za systemem Hahnemanna, który określał każdego pacjenta nazwą najbardziej dlań wskazanego „remedium”, jak w karcie klinicznej Mangiafuoco byłem Calcarea phosphorica.
Jest to ważna cecha homeopatii: Pacjent nie jest klasyfikowany na podstawie choroby, ale w oparciu o jej objawy i stosowany środek zaradczy. Na przykład pacjent, który a objawy zarówno fizyczne, jak i umysłowe wywoływane u zdrowej osoby powiedzmy przez remedium Belladonna, nazwany zostaje „pacjentem Belladonna”. Na ogół jeśli raz zostanie rozpoznany środek właściwy dla danej osoby, pozostaje on jej remedium na zawsze, bez względu na to, na jakie choroby osoba ta zapadnie.
A zatem: dla każdego pacjenta jego remedium. Owa zasada jednego remedium była jeszcze jednym znaczący wkładem homeopatii. Tradycyjna medycyna używała związków składających się z dziesiątek, a czasem nawet z setek elementów, z których każdy miał jakąś swoją użyteczność. Nie wiedziała jednak, czy elementy owe nie kłóciły się ze sobą, a w każdym razie nie była świadoma, jakie konsekwencje może wywołać ich kombinacja. Zdarza się tak jeszcze dzisiaj: zażywa się kombinację różnych lekarstw – z których każde samo w sobie jest już kombinacją – nie wiedząc dobrze, jakie reakcje może spowodować ich połączenie.
Hahnemann położył temu wszystkiemu kres, wprowadzając zasadę tylko jednego środka na raz. Jeśli ten nie działa, wypróbowuje się następny, a potem jeszcze kolejny. Ale zawsze tylko jeden na raz, tak żeby można było zaobserwować efekty, to znaczy objawy, jakie wywołuje u pacjenta.
Suma tej wiedzy, owoc eksperymentów przeprowadzonych na osobach zdrowych, nie chorych* (Hahnemann zrozumiał ważną rzecz: Nie tylko to, że ludzie chorzy reagują na tę samą substancję inaczej niż zdrowi, i że zwierzęta reagują inaczej niż ludzie, ale również to, że jeden gatunek zwierzęcy reaguje inaczej niż inny. Na przykład morfina u psa powoduje wymioty, ale podnieca kota; akonit zabija owcę, ale nie szkodzi kozie; antymon jest zabójczy dla ludzi i wielu zwierząt, ale nie dla słoni i świstaków), z zastosowaniem najróżniejszych substancji, stanowi Materia Medica, biblię każdego homeopaty.
Inną wielką zaletą remediów jest fakt, że nie trzeba się przejmować skutkami ubocznymi. Po prostu ich nie mają. Roztwory są absolutnie nieszkodliwe. W przeciwieństwie do leków alopatycznych, z ich ostrzeżeniem zrzucającym odpowiedzialność na pacjenta, aby przechowywać je w miejscu niedostępnym dla dzieci, środki homeopatyczne nie stanowią żadnego zagrożenia. Dziecko, które wypiłoby nawet cała fiolkę, nie potrzebowałoby płukania żołądka.
Spojrzenie Hahnemanna na człowieka i jego egzystencję na świecie było niegdysiejsze, a w tym sensie utrzymane również w duchu New Age. Człowiek był dla niego istotą złożoną, bytem wielowymiarowym, składającym się nie tylko z materii, ale także ze świadoości i inteligencji.”Umysł jest centralny punktem człowieka” -pisał. Dlatego również na chorobę, jako fenomen biologiczny zmienionego życia, należy spojrzeć w kontekście całej osoby.”To pacjent jest chory, nie jego narządy”. To samo mówił Hipokrates; tak samo utrzymują przedstawiciele tak zwanej medycyny alternatywnej, holiści.
W dodatku, według Hahnemanna, przed lekarzem stał cel dużo ważniejszy niż zwykłe przywrócenie zdrowia fizycznego.”u człowieka w normalny stanie – pisał w 1810 roku – siła witalno-duchowa ożywia ciało materialne. Siła ta rządzi całym organizmem i utrzymuje różne jego części w cudownej harmonii, tak aby umysł, który w nim zamieszkuje, mógł swobodnie korzystać z tego zdrowego i żywotnego narzędzia dla wyższego celu naszej egzystencji:. Reasumując, ciało było dla niego czyś o wiele więcej niż tylko maszyną.
Inny ważny aspektem homeopatii jest – już od czasów Hahnemanna – stosowanie w bardzo małych ilościach albo w bardzo dużym stopniu rozcieńczenia – określonych manem tak zwanych potencji – substancji, które stanowią podstawę remediów.
Początkowo istniała konieczność przeprowadzania eksperymentów z prawdziwymi truciznami, takimi jak cyjanek czy arszenik, podawanymi w minimalnych ilościach. Jednak dzięki eksperymentom, robieniu coraz bardziej rozwodnionych preparatów, Hahnemann się przekonał, że również w roztworze wykorzystywane substancje wywierają na organizm działanie stymulujące. A wręcz zauważył, że moc roztworu wzrasta za każdym razem, kiedy zostaje on dodatkowo rozcieńczony i wstrząśnięty sto razy - „zdynamizowany”, jak to określał – a potem znów rozcieńczony i jeszcze raz wstrząśnięty. Stąd wniosek, do jakiego Hahnemann doszedł w ostatnich latach życia: Remedium jest tym skuteczniejsze, im bardziej zostało rozcieńczone, nawet do takiego stopnia, kiedy w wodzie nie można już znaleźć śladu pierwotnej substancji.
Może więc pozostaje po niej wspomnienie?
Krytycy homeopatii często używali tego argumentu, żeby powiedzieć, iż remedia to tylko czysta woda i że tak zwane sukcesy tej praktyki medycznej należy przypisać efektowi placebo.
Jednak również ta argumentacja nie jest przekonywująca. Niedawne badanie, którego wyniki opublikowało czasopismo medyczne „Lancet”, wykazało, że w czasie eksperymentu przeprowadzonego w dwóch różnych grupach pacjentów (bez ich wiedzy) – gdzie jednym podawano produkty homeopatyczne, a drugim substancje neutralne – w pierwszej grupie było więcej przypadków wyzdrowienia (mniej więcej dwa i pół razy) niż w grupie, której nie leczono niczym.
A jednak klasyczni lekarze uporczywie ignorują wszystko, co się dzieje poza ścisłym podwórkiem ich nauki, obstając przy twierdzeniu, że chodzi o efekt placebo. I używają tego określenia z pogardą, jakby zjawisko to nie było nadzwyczajne: człowiek, wierząc w to, że jest leczony, leczy się sam! Połyka zupełnie obojętną substancję i – myśląc, że to bardzo skuteczne lekarstwo – zdrowieje! Ależ to bezsporny dowód na władzę, jaka ma umysł nad materią! Uczeni nie są oczywiście gotowi go zaakceptować, gdyż tym samym pod ich aktualną koncepcją świata, człowieka i jego ciała otworzyłaby się przepaść.
Poza tym jak można mówić o efekcie placebo w przypadku noworodków albo wręcz zwierząt leczonych homeopatią? Tak, ponieważ są również weterynarze homeopaci! Sam Mangiafuoco opowiadał mi o weterynarzach, którzy w jego regionie współpracowali z producentami sera: żeby powstał dobry parmezan, krowy powinny mieć zapalenie sutka. Aby więc nie usunąć owych bakterii z mleka, lepiej nie leczyć ich ewentualnych chorób za pomocą antybiotyków.”
Cdn.
Zbyszek
|
|