Ataner
Dołączył: 26 Sie 2010
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Kobieta
|
|
Może rzeczywiście za bardzo, za nahalnie proszę Wlodka i Popisa o jakiś znak, o przekonanie mnie, że są razem. Staram się wrócić do normalności, wyciszyć i uspokoić - ale i tak nagle łapią mnie ataki niepohamowanego płaczu... Dlatego wydaje mi się, że właśnie tylko konkretny znak, iż psiak jest z Wlodkiem i nawzajem dają sobie szczęście tam, po drugiej stronie - przyniósłby konkretną ulgę...A prawdą jest, że obaj byli dla mnie podporą - i to jaką! W 2009 roku zdiagnozowano u mnie nowotwór, do końca życia bedę pamietać lekarza-buca w Centrum Onkologii, który powiedział : " Ma pani nowotwór. Złośliwy, czyli rak. Proszę czekać na telefon". Na moje pytanie, jak długo mam czekać , stwierdził, że 3, może 4 miesiące. I to bylo wszystko - wyszłam z gabinetu jak ogłuszona, nie wyobrażałam sobie, jak ja mam funkcjonować przez te "3, może 4 miesiące"? Potem wpadłam w rozpacz, jeszcze potem - ogarnęła mnie rezygnacja, bylo mi wszystko jedno. Wtedy Wlodek w ciągu kilku dni zorganizował mi wizytę u jednego z lepszych onkologów, a operację (w prywatnym szpitalu) mialam w ciagu kilku następnych dni. Później się okazało, że musiałam mieć jeszcze kolejną operację, bo znaleźli przerzut w węźle chlonnym... Na szczęście - tylko jeden, ale gdybym czekała te 3-4 miesiące, przerzuty pewnie byłyby juz w wielu miejscach, bo guzek w ciągu miesiąca urósł z 6 mm do 18 mm! Lekarze na Onkologii kazali mi czekać, choć wiadomo, ze przy tej chorobie tak ważny jest czas. Nie zapomnę nigdy słów Włodka : "choćby trzeba było pieniądze wydobyć spod ziemi, to je wydobędziemy, jak ja miałbym żyć bez ciebie?"
No i żyję. Tylko Włodek... W czerwcu 2009 roku, gdy ja byłam w trakcie intensywnej chemioterapii, dostał pierwszego zawalu. Czułam sie wtedy tak źle, że nie byłam w stanie nawet odwiedzać go w szpitalu, jeździła córka. Wyszedł z tego, wydawało się, że będzie dobrze... W październiku znów trafil do szpitala ze strasznym bólem brzucha - ropnie jelit, zapalenie otrzewnej, później sepsa... Było bardzo, bardzo źle. Lekarze przychodząc rano do pracy sprawdzali, czy jeszcze żyje...Żył. Odzyskal w końcu przytomność, w grudniu wypisany zostal do domu - z odleżynami, na noszach. Na nowo uczył się ruszać : siadać, wstawać, chodzić. Codziennie przychodziła do niego pielęgniarka i rehabilitant. W końcu w marcu 2010 roku był w stanie sam wyjść z mieszkania, przejść wokół bloku - sukces! Ja po roku leczenia wróciłam do pracy, wydawalo się, że wreszcie to co złe - za nami. Nestety - w lipcu 2010 roku kolejny zawał. I koniec. I od tej pory ja muszę żyć bez Niego... Nie raz sobie myślałam, że gdzieś tam w górze było zapisane, że któreś z nas ma umrzeć - i że Włodek wziął tę śmierć na siebie...
Od rozpoznania mojej choroby minęło 5 lat, w kwietniu zrobiłam badania kontrolne i wyjątkowo w tym roku obawiałam się wyników, miałam jakieś złe przeczucie. W poprzednich latach się nie bałam, a teraz tak. Wizytę kontrolną miałam wyznaczoną na 30 kwietnia - ale gdy tam poszłam, już się nie bałam, wiedziałam, że diagnozę "rak, rozległy, nieoperacyjnny" usłyszałam dzień wcześniej, u weterynarza... Że dzień po dniu drugiej takiej diagnozy być nie może... Że Popis wziął to na siebie...
Może dlatego tak okropnie się czuję? Odeszli moi najwierniejsi przyjaciele, ludzki i "psowy", śmierć krążyła wokół mnie, ale zabrała ich...Co do zawału Włodka nie mam żadnych wątpliwości, że moja choroba do tego się przyczyniła: nerwy, stres...
A pies? Byl okazem zdrowia, witalnosci, żywiołowosci! I nagle - gasł, marnial w oczach, tak szybko... To chyba nie dziwne, że tak wyczekuję jakiegokolwiek pozytywnego od nich znaku? Że tak mi na tym zależy?!
Uf, ale się rozpisałam. Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłam...
Cieplutko wszystkich pozdrawiam.
Ataner
|
|